Trzecia impreza z cyklu GOL Adventure zakończona
Trzecia z imprez wchodzących w skład cyklu GOL Adventure
2003 już za nami, pora więc na jej małe podsumowanie. My ze swej
strony postaramy się przedstawić Wam wydarzenia, jakie miały podczas
niej miejsce, o ocenę i wyrażenie swych opinii poprosiliśmy natomiast
biorących w niej udział uczestników.
***
Impreza rozpoczęła się drugiego sierpnia około godziny
dwunastej, spotkaniem w znajdującej się w centrum Warszawy restauracji
Champions. Dalej uczestnicy (Imonate i Seba74), osoby
towarzyszące oraz przedstawiciele redakcji GRY-OnLine udali się
na lotnisko Aeroklubu
Warszawskiego. Pogoda tego dnia dopisywała, jednak z powodu
wypadku lotniczego helikoptera Robinson R44, który miał miejsce
dzień wcześniej podczas pokazów w Kętrzynie, znajdujący się na tamtejszym
lotnisku samolot Piper Cub miał kłopoty z „wydostaniem się” i planowym
dotarciem na miejsce imprezy GOL Adventure – Red Baron, którym było
lotnisko Warszawa-Babice.
W oczekiwaniu na przybycie Pipera, uczestnicy imprezy
obejrzeli samoloty będące w dyspozycji Aeroklubu Warszawskiego,
odbyli również lot widokowy samolotem Cessna 172. Okazało się, iż
uczestnicy Red Barona, podobnie jak to miało miejsce w przypadku
imprezy Flight Simulator, to urodzeni lotnicy, świetnie radzili
sobie z poszczególnymi elementami pilotażu, i tak na prawdę do pełni
szczęścia brakowało im już tylko kilku dodatkowych lotów w celu
przećwiczenia startów i lądowań (najwidoczniej wcześniej „ostro”
ćwiczyli na jakimś wirtualnym symulatorze :-)
Okres oczekiwania był również okazją do posilenia
się i porozmawiania w restauracji zlokalizowanej w kompleksie budynków
znajdujących się na podejściu do pasa lotniska. Tematami dominującymi
podczas rozmowy były oczywiście sprawy związane z lotnictwem i wakacjami,
nie zabrakło również dyskusji dotyczących komputerów i Internetu.
Duże, przeszklone okna, przy których umiejscowione zostały stoły,
pozwalały również podziwiać szybowce, sunące majestatycznie po niebie.
Około godziny osiemnastej samolot Piper Cub wylądował
bezpiecznie na lotnisku w Bemowie. Po zatankowaniu i trwających
kilkanaście minut próbach uruchomienia silnika (rozruch samolotu
odbywa się ręcznie, przez tzw. „zakręcenie śmigłem”) samolot był
gotów do odbycia pierwszego lotu.
Uczestnicy, osoby towarzyszące oraz pracownicy GOLa
po kolei dzielnie dosiadali maszyny. Z racji niewielkich rozmiarów
kabiny, musieli przy tym wykazać się odrobiną niemal małpiej zwinności.
Ci, którzy nieco wcześniej odbyli lot Cessną, zdecydowanie twierdzili,
iż lot Piperem jest znacznie przyjemniejszy, lepiej „czuje się”
powietrze a samolot ma swój niepowtarzalny „klimat”.
Widok Warszawy i okolic, „zapach” benzyny oraz szum
wiatru z pewnością zapadną uczestnikom imprezy głęboko w pamięci.
Gdy po latach samolot, którym lecieli trafi do muzeum, będą mogli
oni pochwalić się swoim dzieciom i znajomym, iż kiedyś siedzieli
za sterami tej „łupinki” i szybowali w niej kilkaset metrów ponad
ziemią.
Impreza zakończyła się około godziny dwudziestej pierwszej,
chociaż w przypadku przedstawicieli GRY-Online, nie do końca, gdyż
kontynuowali oni swoją podniebną przygodę w drodze do rodzimego
Krakowa na pokładzie znacznie większego, „bezdusznego” samolotu
Boening 737. Ale to już zupełnie inna historia ... :)
Dla osób lubujących się w cyferkach nieco informacji
techniczno-historycznych na temat samolotu, na którym odbywały się
loty:
Samolot Piper J-3 Cub - dwuosobowy górnopłat
drewnianej konstrukcji, poszycie samolotu wykonane z materiału.
Produkowany od roku 1938 w zakładach lotniczych Piper Aircraft Corporation
w Stanach Zjednoczonych (później również na licencji w wielkiej
Brytanii). Występował w wielu wersjach (sportowej, łącznikowej,
obserwacyjnej i sanitarnej). Wyróżniał się niewielką masą (pusty
308kg; max 553kg) i małymi wymiarami: rozpiętość 10,6m, długość
6,7m, wysokość 2m. Z silnikiem o mocy 65 KM rozwijał prędkość maksymalną
137 km/h, do startu i lądowania wystarczał mu pas ziemny o długości
100 m.
Poniższe linki pozwolą wam na pobranie i obejrzenie
dwóch krótkich, kilkunastosekundowych filmów prezentujących naszych
asów przestworzy „w akcji”, czyli w trakcie lotu:
A oto jak impreza zapadła w pamięci jej głównych uczestników,
czyli Doroty (Imonate) i Sebastiana (Seba74):
***
Rok 1944.
Miejsce akcji: Włochy, w pobliżu rzeki Senio.
Cel: Zniszczenie niemieckich stanowisk artyleryjskich.
Uczestnicy: piloci 663 Dywizjonu Samolotów Artylerii,
popularnie zwanego Dywizjonem „Kubusiów”.
„Pawlikowski wykonał zakręt i wpatrywał się w wykryty
cel, oddalony w prostej linii o około jeden kilometr. Nagle pojawił
się tam błysk rozrywającego się pocisku i mały silny obłoczek. Był
za daleki i z prawej strony celu.
- Carpenter jeden, ja turkey jeden. Strzał za długi
dwieście, z prawej pięćdziesiąt!
- Okay! Powtarzam, obserwuj!
- Okay!
Znów zakręt o 180 stopni i wznoszenie do wysokości
200 metrów. Pawlikowski wytrzeszczał wzrok...
- Jest w celu! Ja turkey jeden - zameldował pilot,
ujrzawszy następny wybuch próbnego pocisku.
- Uważaj, będzie salwa! - usłyszał w słuchawkach.
Jednocześnie zauważył, że Niemcy przerwali ogień.
W kilkanaście sekund potem wskazany cel został
pokryty wybuchami artyleryjskich pocisków. Wszystkie znalazły się
w celu. To tak bardzo podnieciło pilota, że podświadomie nacisnął
włącznik radia i wykrzyknął po polsku:
-O, cholera Wszystkie w celu! Ja turkey jeden!
-What do you say? Repeat! I carpenter one..."(*)
59 lat później. 2 sierpnia 2003 roku
Miejsce akcji: Polska, hotel Marriot.
Cel: GOL Adventure – Red Baron. Przelot samolotem
Piper Cub nad Warszawą (unikalny nie tylko w skali Polski egzemplarz
muzealny).
Uczestnicy: dwie osoby, które zostały wylosowane
spośród zgłoszeń na w/w imprezę.
O godzinie 12:00 zjawiłam się w hotelu Marriot
jako jedna z osób, które zostały wylosowane do uczestnictwa w imprezie
GOL Adventure - Red Baron. Byłam na liście rezerwowej, ale jak widać
szczęście uśmiechnęło się do mnie i uczestnik z listy głównej niestety
(dla niego) zrezygnował. Tutaj spotkaliśmy się z DeSadem i Solnicą
- organizatorami imprezy, oraz drugim laureatem Sebą74. Pojechaliśmy
na warszawskie lotnisko aeroklubowe Bemowo. Tutaj dowiedzieliśmy
się, że dzień wcześniej na lotnisku, z którego miał do nas przylecieć
samolot Piper Cub zdarzył się wypadek lotniczy, w którym został
rozbity helikopter, starty zostały na jakiś czas wstrzymane i nie
wiadomo czy samolot, na który czekaliśmy w ogóle dotrze.
Już sama informacja o wypadku lotniczym zachwiała
moją i tak niezbyt wielką odwagą by stać się (hihi) „asem przestworzy”,
ale kiedy powiedziało się „A”, trzeba powiedzieć „B”
Samolot Bucker 131 „Jungman”, który miał być zapasową
atrakcją niestety miał awarię silnika i obsługa naziemna coś w nim
grzebała z nadzieją wykrycia usterki. Maszyna naprawdę robi wrażenie,
ale wszyscy doszliśmy do wniosku, że ze względu na konstrukcję (owiewki
zamiast zamkniętej kabiny) jesteśmy niezbyt odpowiednio ubrani na
przelot tym cudeńkiem. Trochę mogłoby nas przewiać. Nie mieliśmy
przecież ze sobą kurtek lotniczych, zaś ostatnie gogle i pilotkę
wykupił Donald Sutherland, kiedy brał udział w filmie „Złoto dla
zuchwałych”.
Podczas oczekiwania na Pipera, organizatorzy imprezy
załatwili przelot czteroosobowym samolotem turystycznym Cessna 172
„SkyHawk”. Z duszą na ramieniu wgramoliłam się do kabiny zajmując
miejsce za pilotem. Seba74 usiadł obok pilota pewnie zamierzając
zastąpić go w „nudnym” ;-) zajęciu startu i lądowania. Samolot zaczyna
kołować na pas startowy. Pilot otrzymuje z wieży pozwolenie na start,
a ja zastanawiam się co tu robię i po co mi te atrakcje. Przecież
gdybym była stworzona do latania to Bóg dałby mi skrzydła. Zaczynamy
się wznosić. Zaciskam dłonie i siedzę cicho jak myszka (przecież
nie pokaże po sobie, że się boję!). Zaczęłam mruczeć pod nosem piosenkę
Kuby Sienkiewicza „I co ja robię tu, co ja tutaj robię...”.
Ufff, start mam już za sobą. Z ciekawością zaczynam
rozglądać się wokół Cessny. O kurczę, faktycznie jesteśmy w powietrzu.
Nie tam żadne symulatory lotu, czy kolejki górskie w wesołym miasteczku!
Tylko samolot, my w środku, a pod nami pustka. Nie, nie tylko pustka,
pod nami piękny widok Warszawy z „lotu ptaka”. Ludzi nie widać -
za wysoko, ale samochody wyglądają jak mróweczki. Domki jak pudełka
zapałek, a Pałac Kultury wygląda jak odpustowa figurka sprzedawana
na targu.
Ojej, co się dzieje? Samolot zaczyna podskakiwać
i przechylać na boki, jakby w baku zamiast paliwa były jakieś napoje
wysokoprocentowe?!
Kurczę, to żartowniś pilot zafundował nam dodatkowe
atrakcje w postaci akrobacji. Oczywiście były one dobrane odpowiednio
do naszej odwagi, ale tego dowiedziałam się dopiero po wylądowaniu.
Ze strachu i emocji zaczęłam krzyczeć. Ciekawe, o której z tych
przyczyn pomyślał sobie pilot, bo dał już spokój tym ewolucjom.
Teraz pilot zaproponował „Sebie74” przejęcie sterów,
a sam zdjął ręce z wolantu. „Seba” musi jeszcze trochę potrenować,
bo dało się odczuć, że już nie lecimy jak po sznureczku, ale bardziej
jakbyśmy jechali po „kocich łbach”. Ale jak na pierwszy raz to jestem
pełna podziwu dla jego dokonań. Pomalutku zaczęliśmy zbliżać się
do lotniska. W dole zobaczyłam baraki i pas startowy. Samolot zaczął
zbliżać się do ziemi. Jeszcze chwila i dołączymy do reszty grupy.
Oddycham z ulgą. Długo nie zapomnę tych wrażeń. Jestem dumna z siebie,
że odważyłam się na tą atrakcję.
Już na ziemi okazało się, że to nie koniec szalonego
dnia. Samolot, który miał być główną atrakcją będzie jednak na miejscu,
ale dopiero około 18:00.
Kiedy wybierałam się na GOL'ową imprezę całą drogę
zastanawiałam się czy w ogóle odważę się wsiąść do kabiny... teraz
naszła mnie wielka ochota, żeby spróbować przelecieć się również
Piper Cub’em. A co mi tam, raz się żyje, a może już nie spotka mnie
w życiu druga taka okazja?!
Do przylotu mieliśmy sporo czasu, więc organizatorzy
postanowili zaprosić nas do restauracji by tam przy obiadku poznać
się lepiej. Pilot umilał czas opowieściami o swojej ekscytującej
pracy, DeSade i Solnica godnie pełnili rolę gospodarzy, ja zaś zastanawiałam
się czy w ogóle powinnam cokolwiek zjeść. Nie żebym nie była głodna,
po prostu zadawałam sobie pytanie - co będzie, jeśli ten obiadek
niechcący znalazłby się w kabinie samolotu.
Czas szybko minął. Wsiedliśmy do samochodów i wróciliśmy
na lotnisko. Z zachwytem obserwowaliśmy nadlatujący samolot Piper
Cub w zielonych wojskowych barwach. Po zatankowaniu przyglądaliśmy
się żmudnym próbom uruchomienia silnika. Była to dla nas pewna ciekawostka,
bo model ten nie jest wyposażony w starter. Tak jak w latach jego
świetności uruchamia się go poprzez silne pokręcenie śmigłem. Nie
jest to wcale taka prosta czynność. Wymaga ona sporo siły i refleksu,
ponieważ w momencie zaskoczenia silnika pęd powietrza może kręcącego
śmigłem zassać, a domyślacie się pewnie czym to dla niego mogłoby
się skończyć.
Po około piętnastu takich próbach silnik wreszcie
zaskoczył i rozpoczęliśmy nasze kolejne „loty do gwiazd”. Zgodnie
z zasadą, że jeśli coś jest niebezpieczne, to panowie mają pierwszeństwo,
na pierwszy ogień poszedł Seba74. Wgramolił się na przednie siedzenie,
co wcale nie było taką prostą sprawą, bo samolot ten nie był projektowany
z myślą o wygodzie podróżnych, lecz by jego konstrukcja była jak
najlżejsza. Obserwowałam jego start z zapartym tchem. No, mam chwilkę
na pozbieranie myśli i rozejrzenie się po hangarze pełnym różnych
latadeł. Mioteł nie mieli, pewnie brak funduszy w aeroklubie na
nietypowy sprzęt do latania ;-)
Piper po jakimś czasie wylądował na lotnisku. Z
trudem zajęłam miejsce w kabinie, Towarzyszący mi w wyprawie do
Warszawy Minius (mój sssskarbek) zapiął mi pasy i pilot rozpoczął
kołowanie. Zdziwiło mnie nieco, że start odbywa się z trawy, a nie
tradycyjnego pasa, ale dzięki temu poczułam się jak piloci z polskiego
dywizjonu w czasie wojny. Przecież im również nie budowano specjalnie
pasów startowych. Samolot, podskakując na kępkach trawy rozpoczął
rozbieg i nawet nie zauważyłam kiedy byliśmy w powietrzu. Strach
gdzieś całkowicie się ulotnił, a ja zaczęłam rozkoszować się widokiem
jaki roztaczał się wokół. Przede mną znajdowały się instrumenty
pomiarowe. Po lewej na tablicy, jak zapamiętałam, był prędkościomierz
wskazujący mile na godzinę. Stopy umieściłam na pedałach, dłonie
na wolancie, na lewej ściance kabiny znajdowała się dźwignia przepustnicy
do zmiany prędkości. Nad tablicą przyrządów widziałam lekko przesuwający
się żyrokompas. Kabina świetnie przeszklona, nawet góra z przezroczystej
pleksy. Samolot jest górnopłatem, więc widok ziemi delikatnie przesłaniały
jedynie podpory skrzydeł, które dla niezorientowanych, pokryte były
materiałem, tak jak i kadłub.
Wrażenie fantastyczne.
Jeśli kiedykolwiek będziecie mieli okazję lecieć
takim modelem, to nie zastanawiajcie się nawet chwili. Musicie to
przeżyć. Piper, w przeciwieństwie do Cessny, jest bardzo lekki,
co od razu da się wyczuć. Bardzo delikatnie reaguje na stery, a
jego przeszklenie pozwala rozkoszować się cudownymi widokami. Przeżycia
związane z lotem nim rekompensują wszelkie niewygody. Mogłabym nim
tak latać godzinami i puszczać oko do ptaków. Niech nie myślą, że
tylko one mają monopol na przestworza.
Niestety, wszystko, co dobre szybko się kończy.
Również i ta impreza dobiegła końca.
Gdyby nie wspaniały pomysł firmy GRY-OnLine pewnie
nigdy nie miałabym okazji przeżyć tak cudownych chwil oraz wyleczyć
się raz na zawsze ze strachu przed lataniem. Chciałam tutaj szczególnie
podziękować DeSade'owi, Solnicy oraz panu Pilotowi, dzięki którym
opisany przeze mnie dzień na długo zapadnie w mej pamięci. - Imonate
(*) Fragment książki Wacława Króla - W dywizjonie
"Kubusiów"
***
Niestety z powodu nawału prac i permanentnego braku
czasu jaki dopadł w tym tygodniu Sebastiana, jego wrażenia z imprezy
opublikujemy w późniejszym terminie.
|